sobota, 28 grudnia 2013

Wymiar serialu: "Wikingowie" - Krwią i toporem do Walhalli

Tytuł oryginalny: "Vikings" 
Twórcy: Michael Hirst 
Sezon: 1
Gatunek: dramat historyczny
Muzyka: James S. Levine
Polska premiera: 2013
Kraj produkcji: Kanada, Irlandia
Ilość odcinków: 9
Czas trwania odcinka: 60 min
Obsada: Travis Fimmel, Clive Standen, Gabriel Byrne, Katheryn Winnick, Jessalyn Gilsig, George Blagden, Gustaf Skarsgård
Opis:


"WIKINGOWIE opowiadają o ambicjach Ragnara, który pragnie odkryć cywilizacje po drugiej stronie wielkiego oceanu, na zachodzie, co nieuchronnie wywołuje rozmaite konflikty. Dzięki pomocy jego przyjaciela, uwielbiającego żarty Flokiego, powstaje nowa generacja statków – szybszych, smuklejszych i piękniej wykonanych niż wszystko, co dotąd pływało po morzu.

Serial pokazuje też, jak wikingowie – ostatni poganie – czcili prastarych bogów: Odyna, Thora, Freja i Lokiego. Ragnar uważa się za potomka nordyckiego Odyna, patrona wojowników poległych w walce, ale także boga ciekawości.

Ale prócz tych wszystkich wojen i rozlewu krwi „Wikingowie” to również historia rodziny i braterstwa, miłości i przywiązania Ragnara do jego żony Lagerthy (Katheryn Winnick), także szanowanej wojowniczki. To opowieść o bracie Ragnara Rollo (Clive Standen), okrutnym wojowniku chorym z zazdrości, o żonie jarla Haraldsona Siggy (Jessalyn Gilsig), pięknej, acz niekoniecznie wiernej, oraz o mnichu Athelstanie (George Blagden), którego chrześcijańska moralność zderza się z pogańskimi obyczajami wikingów. Kiedy ambicje i innowacje wstrząsają fundamentami społeczności, wszyscy zostaną wystawieni na próbę – a ich styl życia już nigdy nie będzie taki sam"




Krwią i toporem do Walhalli


W październiku 2013 r. miała miejsce polska premiera "Wikingów" na kanale History. Po sukcesie kasowym serialu w Stanach Zjednoczonych, gdzie każdy odcinek śledziło średnio cztery miliony widzów, stacja zdecydowała się na jego emisję i u nas, tym samym pozwalając nam cieszyć się produkcją nie stricte historyczną, a fabularną. Oprócz bowiem osadzeniu akcji w mniej-więcej historycznych, średniowiecznych realiach, przedstawieniu większości obyczajów, wiary i kultury wojowników północy, dostaliśmy również opowieść przepełnioną dopowiedzeniami, tętniącą swoim życiem, dopełnioną dawką świeżych rozwiązań, bohaterów i relacji pomiędzy nimi. Na historycznym podłożu informacji pokazano widzom dzieje rodziny i jej znajomych, epickością i rozmachem podobne do tych z książek fantasy. Na tym porównanie do fantasy się jednak kończy, bo nie spotkamy się tu z magią, dziwacznymi stworzeniami, ożywionymi bóstwami, czy też z nadprzyrodzoną siłą. Kontrowersja związana z niedokładnym odwzorowaniem historycznej prawdy jednak pozostaje i bulwersuje część zapalczywych miłośników wikingów.




Do pierwszego odcinka "Wikingów" podeszłam z raczej neutralnym nastawieniem. Do obejrzenia go zachęciły mnie interesujące zwiastuny i rosnąca popularność serialu za granicą. Byłam ciekawa, skąd bierze się częste porównywanie tej produkcji do "Gry o tron", ciągnęło mnie do głębszego poznania obyczajowości wikingów, a przede wszystkim ujrzenia serialowej wizji ich społeczeństwa. Nie ukrywam również, że moje zainteresowania zahaczają nieco o nordycką i germańską mitologię, a i kultura ludów północy nie pozostaje mi obojętna, choć do większej fascynacji tym tematem i tak mi jeszcze daleko. Czy serial rzeczywiście zasłużył na swoją popularność?  A może cały szum medialny dotyczący tej produkcji jest zupełnie nieuzasadniony bądź przesadzony?  Jak jest z tą historyczną nieścisłością? Czy jest na tyle duża, by wykluczyć "Wikingów" z gatunku dramatu historycznego? I skąd biorą się porównania do "Gry o tron"?

Wikingowie rozpoczęli ekspansję w VIII w. n. e. Podbijali i grabili tereny m. in. Anglii, Francji, Irlandii. W swoich wyprawach łupieżczych dotarli aż do terytorium dzisiejszych Włoch. Byli również świetnymi kupcami i prowadzili międzynarodową wymianę handlową. W XI wieku tron Anglii objął Wilhelm Zdobywca - z pochodzenia wiking. Na kartach historii zapisali się głównie dzięki swojej bezwzględności i skuteczności w walce, do dziś w Europie są często kojarzeni z wizerunkiem okrutnego najeźdźcy-barbarzyńcy. 




Po kanale historycznym można byłoby się spodziewać, że "Wikingowie" będą produkcją opartą na suchych faktach i w całej swojej rozciągłości zaprezentują nam dzieje wojowników północy na przestrzeni wieków. Tak jednak się nie stało. Serial skupia się na dziejach Ragnara Lothbroka, jego żony Lagerthy, brata - Rollo, dzieci, ich wrogów i znajomych, nad którymi władzę pełni jarl - Earl Haraldson.  Po wielu wyprawach łupieżczych skierowanych na wschód, Ragnar próbuje skłonić władcę do zmiany dotychczasowego kierunku na zachód, gdzie nikomu wcześniej nie udało się jeszcze dopłynąć. Niezbadane dotąd tereny nie interesują jednak Haraldsona, który nie zgadza się na przeprawę. Wobec zaistniałej sytuacji Ragnar decyduje się popłynąć po łup na własną rękę, wbrew ustalonemu porządkowi. Dzięki pomocy świetnego konstruktora - Flokiego, który buduje mu łódź, udaje mu się zebrać załogę i wypłynąć w nieznane. Pierwsza wyprawa staje się źródłem zarówno sukcesów, jak i konfliktu z urażonym jarlem. Prowadzi również do starcia świata katolików ze światem pogan. Staje się powodem wielu bitew, nowych odkryć, a przede wszystkim - żądzy nowych podbojów, bogactw i władzy przez Ragnara. Czy naszemu bohaterowi uda się załagodzić konflikt z Haraldsonem? Z czym przyjdzie mu się spotkać podczas wyprawy? I jak na rosnącą sławę brata zareaguje Rollo? Jeśli chcecie poznać odpowiedzi na te pytania, na chwilę przenieść się do surowych, malowniczych krajobrazów oraz przez chwilę potowarzyszyć wikingom w ich walkach i obrządkach - obejrzyjcie serial.

Określając "Wikingów" dramatem historycznym trochę nagięlibyśmy prawdę. O ile ogólny czas akcji, miejsca odwiedzane przez wikingów zostały tu odwzorowane zgodnie z historyczną prawdą, tak już dzieje Ragnara, Lagerthy i Haraldstona bardziej opierają się na prawdziwych postaciach, niż odtwarzają ich rzeczywiste dzieje. Za to ogólne realia życia wikingów, poza drobnymi nieścisłościami, zostały przedstawione z imponującą dbałością o szczegóły - kultura, obyczaje, wiara, kult Odyna. Pod tym względem serial ma wartość edukacyjną i z pewnością zachęci niektórych widzów do samodzielnego zgłębienia historii i mitologii Skandynawów. Ogromne wrażenie robi tu sceneria, dzika przyroda Irlandii i Norwegii, detale kostiumów, domostw i klimat surowego średniowiecza.





Produkcja ma piękną oprawę muzyczną, została szczegółowo dopracowana wizualnie. Fabuła ma sporo wątków, bez wątpienia jednak najważniejsze pozostają tu dzieje Ragnara. Akcja toczy się dosyć szybko, płynnie. Nie zabraknie tu spektakularnych walk, kłótni, konfliktów, taktyki wojennej, religijnych rytuałów, krwawych ofiar, scen erotycznych, brutalności, zdrad, napadów. Pomiędzy nimi a przerywnikami akcji panuje jednak odpowiedni bilans, który sprawia, że każdy odcinek ogląda się przyjemnie, bez gonienia za pędzącymi wydarzeniami, czy też natłokiem zbędnych nazwisk. Podobnie, jak i "Gra o tron", "Wikingowie" przedstawiają społeczeństwo podzielone na warstwy społeczne, system powiązania pomiędzy nimi i funkcjonowanie rodziny w tej społeczności. Historie te są podobnie efektowne, bogate w przemoc, pełne intryg, romansów oraz walk o byt i władzę. I głównie stąd biorą się częste porównania tych produkcji do siebie.

Bohaterowie "Wikingów" są różnorodni, charakterystyczni, wielowymiarowi. Nie ma tu jednoznacznego podziału na dobre i złe postacie. Każda z nich jest wiarygodna psychologicznie. Nikt nie jest tu  wyidealizowany i pozbawiony wad. Aktorzy, choć może nie znani i pierwszoligowi, spisują się całkiem dobrze. Zwłaszcza podobała mi się gra aktorska Gustafa Skarsgårda, czyli serialowego Flokiego. Wydała mi się najbardziej wiarygodna, bardzo specyficzna, oryginalna i wyrazista. A może głównym powodem było to, że po prostu uwielbiam wszystkich zdeterminowanych dziwaków? :-)




Ragnar Lothbrok (Travis Fimmel) przechodzi stopniową metamorfozę z poddanego do władcy, bohatera, opętanego żądzą kolejnych łupów barbarzyńcy bez wyrzutów sumienia, który nie zważa na cierpienie podbijanej ludności, a dla osiągnięcia swojego celu gotowy jest umrzeć. Przemiana głównej postaci ma tu wydźwięk nieco negatywny, widać, że rodzina staje się dla niego coraz mniejszym priorytetem, a bardziej liczy się po prostu utrzymanie swojego autorytetu i posiadanie kolejnego syna. Relacja Ragnara z Rollem (Clive Standen) również zmienia się wraz ze wzrostem popularności brata. Wszystko potęguje pycha i ignorowanie jego zasług przez innych. W grę, poza zwykłym braterskim konfliktem, wchodzi zazdrość, a nasz zaślepiony sławą bohater zdaje się nie zauważać problemu. Ważną rolę w życiu społeczeństwa odgrywają tu kobiety. W odróżnieniu od cywilizowanych narodów tamtych czasów, bywają wojowniczkami, blisko im do takiej prymitywnej emancypacji. Przykładem jest silna i odważna żona Ragnara - Lagertha (Katheryn Winnick) Poza byciem troskliwą matką umie bronić swoich racji i przedsiębiorczo zarządzać gospodarstwem. Świetnie walczy i bierze udział w bitwach. Wikingowie brali też jeńców, niewolników. Athelstan (George Blagden), jeden z nich, przedstawia konflikt moralny, obyczajowy, a przede wszystkim wyznaniowy pomiędzy poganami, a chrześcijanami. Jako katolik, kompletnie nie rozumie motywów i wiary barbarzyńców. Musi przystosować się do zupełnie nowych obyczajów, jego chrześcijańska moralność zostaje poddana próbie, stawia go w wielu niezręcznych sytuacjach. Zestawienie katolików z poganami na zasadzie kontrastu wypada tu wiarygodnie, stanowi znaczny plus produkcji, jest barwne i urozmaica akcję. 




Choć "Wikingowie" bywają czasami przewidywalni, a wątki główne mogłyby być jeszcze bardziej urozmaicone, to cały serial wypada bardzo dobrze, urzeka surowym klimatem i wizją pogańskiego, wojowniczego ludu, któremu nie straszna śmierć, a udział w bitwach umożliwia godne i wypełnione przyjemnościami życie po śmierci. Podłoże historyczne daje serialowi dodatkową wartość i przybliża nam realia życia, wiary, obyczajów wikingów. Niedociągnięć i nieścisłości jest sporo, ale w żadnym wypadku mi one nie przeszkadzały. Oglądanie serialu było dla mnie sporą przyjemnością i z niecierpliwością czekam na drugi sezon, który będzie miał premierę wiosną 2014 roku. 


POLECAM: miłośnikom kultury nordyckiej, seriali obfitujących w przemoc, surowy klimat przyrody, średniowieczne realia, którzy będą w stanie przymknąć oko na historyczne nieścisłości. 

NIE POLECAM: odbiorcom wrażliwym na brutalność, szukającym produkcji dokumentalnej o wikingach, która ściśle trzyma się wszystkich historycznych faktów.




Moja ocena:

8/10,              5-


TRAILER:







~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Utwory na dziś:

Wardruna - "Hagall" (neofolk)

Bathory - "Mother Earth Father Thunder" (viking metal)






niedziela, 22 grudnia 2013

Recenzja: "Pośród złudzeń"

Autor:  Julia Deja
Tytuł: Pośród złudzeń
Liczba stron: 350
Cena rynkowa: 12, 90 zł
Wydawnictwo: Bookio
Format: ebook
Opis wydawcy:


"W życiu prawie każdej dziewczyny, pojawia się taki moment, w którym uświadamia sobie, że czas zostawić dumę i rozsądek, kiedy spotyka się kogoś, dla kogo warto porzucić dawne zasady.

Nastoletnia Mia zakochuje się w swoim nauczycielu. Starając się ukryć swoje kontakty z matematykiem, nie zauważa gdy zwykłe relacje zmieniają się w toksyczny związek. Z czasem zdaje sobie sprawę jak bardzo się pomyliła, a naiwność zaprowadziła ją w pułapkę."





Gdy opada mgła złudzeń i kłamstw

Przyznam się, że książki o tematyce obyczajowej rzadko zadowalają moje czytelnicze podniebienie. Większość problemów życia codziennego nie pasjonuje mnie na tyle, żeby często się w nich zaczytywać. Mimo wszystko cenię literaturę podejmującą trudną, ciężką tematykę, zwłaszcza tę naruszającą pewne tabu, poruszającą i zmuszającą do myślenia. Ze względu na gatunki książek, jakie często pojawiały się na moim blogu, propozycja zrecenzowania pozycji utrzymanej w zupełnie innej konwencji była dla mnie drobnym zaskoczeniem. Po przeczytaniu opisu lektury zdecydowałam się jednak, tak dla pewnej odmiany, oderwać się na chwilę od fantastyki i spróbować czegoś kompletnie innego. Obawiałam się trochę, że "Pośród złudzeń" może się okazać po prostu zwykłą, przewidywalną historyjką o naiwnej nastolatce i jej niewłaściwie ulokowanych uczuciach. Z drugiej strony miałam jednak nadzieję, że ta opowieść udowodni mi, jak wspaniałe potrafią być czasami obyczajówki. Czy ta powieść faktycznie mnie do nich przekonała? A może tylko utwierdziła mnie w mniemaniu, że takie utwory nigdy nie wpasują się w mój gust?

"Pośród złudzeń" to opowieść o nastoletniej Mii - przeciętnej uczennicy liceum w Cliverwood, która pewnego dnia zakochuje się w swoim nowym nauczycielu. Pedagog, w ramach poprawy dotychczasowych ocen, proponuje jej dodatkowe lekcje. Choć z początku jego zachowanie wydaje się być dziewczynie zwykłym wyrazem pomocy i sympatii, wkrótce utwierdza ją w przekonaniu, że jej uczucia są odwzajemnione. To staje się początkiem lekkomyślnego i tragicznego w konsekwencjach romansu. Jakby tego było mało, przyjaciółka nastolatki zaczyna dziwnie postępować i zrywa dotychczasowe kontakty ze znajomymi, obiekt jej westchnień nie został też niezauważony przez inne uczennice i nauczycielki. Poza zawirowaniami w życiu miłosnym, Mia musi poradzić sobie również z tęsknotą za zmarłą matką i odkryciem rodzinnego sekretu, który wyjdzie na świat w nieoczekiwanym zbiegu okoliczności. Jak skończy się pochopny związek nauczyciela i uczennicy? Jaką tajemnicę skrywa rodzina naszej bohaterki? I co jest powodem nagłej zmiany charakteru jej koleżanki? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie w książce.

Książka Julii Deji porusza, wciąga, zmusza do myślenia i robi to w sposób płynny, lekki i praktycznie niedostrzegalny dla czytelnika. Pomimo ciężkiej tematyki, jaką podejmuje, potrafi na chwilę odciąć odbiorcę od świata zewnętrznego i całkowicie wciągnąć go w historię Mii. Nie sprawia problemów w odbiorze. Jest wielowątkowa, jej fabuła porusza takie problemy, jak uzależnienie od narkotyków, przemoc, gwałt, śmierć rodzica. Nie omija też tych typowych, błahych rozterek życia każdej nastolatki. I dlatego myślę, że najbardziej powinna się spodobać właśnie takiemu odbiorcy, który mniej - lub bardziej - umiałby postawić się w sytuacji bohaterki i choć częściowo się z nią utożsamić. Autorka nie boi się poruszać tematów tabu, wplata je w miarę wartką akcję i przystępną dla każdego formę. Język powieści jest prosty, ale stanowi to raczej zaletę, niż wadę. Akcja toczy się w miarę szybko, choć nie zabraknie tu również przerywników w postaci szerszych opisów uczuć głównej bohaterki. Największy minus stanowi tu gdzieniegdzie przewidywalność i schematyczność rozwoju wydarzeń oraz nieco zbyt poważne i dojrzałe słownictwo nastolatków. Niektórym może również przeszkadzać obfitość poruszanej tematyki, nieszczęść, jakie nagle spadły na Mię. Tyle negatywnych wydarzeń naraz wydaje się być trochę niewiarygodne, mimo wszystko każde z osobna jest wykreowane bardzo realistycznie i można się na nie natknąć w rzeczywistości. Opowieść ma przesłanie, morał i choć wierzę, że niewiele osób w jej wieku postąpiłoby tak lekkomyślnie, to i tak znajdą się takie, które właśnie dzięki tej przestrodze unikną podobnej sytuacji bądź przynajmniej głęboko zastanowią się nad jej możliwymi konsekwencjami.

Siedemnastoletnia Mia Lennox mieszka w Cliverwood ze swoim ojcem. Kilka lat po śmierci matki dziewczyna poznaje nową wybrankę rodzica. Nie jest to jednak jej jedyny problem. Przyjaźnie naszej bohaterki również zaczynają się komplikować. Niegdyś zgrane grono znajomych zaczyna się rozpadać. Daryl i Alyssa oraz Lindsay i Conner tworzą z początku zgrane pary, tylko Mia nie potrafi odwzajemnić uczuć Austina. Staje się to początkiem spięć i nieporozumień między bohaterami. Wkrótce Lindsay odsuwa się od swoich przyjaciół i, co zupełnie do niej niepodobne, wpada w nałóg narkotykowy.
Choć akcja skupia się głównie na wątku romansu Mii z nauczycielem, nie brakuje tu też wielu interesujących wątków pobocznych, które znacznie urozmaicają czytelnikowi czytanie powieści. Dzięki nim całość nie jest mdła, a fabuła staje się urozmaicona i nie nuży. Mia została wykreowana na przeciętną nastolatkę, która nie zawsze umie zapanować nad swoimi emocjami i musi poradzić sobie z natłokiem nieszczęśliwych wydarzeń. Bywa bardzo lekkomyślna i łatwowierna, poddaje się uczuciom i dopóki sądzi, że te są odwzajemnione, nie przewiduje konsekwencji swoich wyborów. Dosyć łatwo podlega manipulacjom. Jest wierną, pomocną przyjaciółką. W końcu musi zmierzyć się z bolesną prawdą o swoim związku, szokiem i konsekwencjami pochopnych wyborów. Pierwszoosobowa narracja jeszcze lepiej przybliża nam postać Mii i bardziej porusza emocje czytelnika, który może dzięki temu spojrzeć na rozwój wypadków z jej perspektywy.

Chociaż książka została wydana w formacie e-booka, za którym osobiście nie przepadam, czytało mi się ją szybko i przyjemnie. Poza drobnymi minusami, takimi jak np. przewidywalność, natłok ilości cięższej, problematycznej tematyki, całość mnie wciągnęła i zmieniła moje zdanie na temat współczesnych książek obyczajowych, których nigdy nie darzyłam zbytnią sympatią. Przekonała, że warto czasami oderwać się trochę od fantastyki i dać szansę realizmowi. Udowodniła, że nawet historie przeznaczone dla młodzieży, opierające fabułę na wątku miłosnym nie muszą być płytkie, mdłe oraz nudne, a odpowiednio podane mogą być dodatkowo wciągające, poruszające i wartościowe. Choć problemy Mii nie dotyczą bezpośrednio mnie i sama nigdy ni postąpiłabym w jej sposób, problemy poruszone w powieści są aktualne i warto o nich pisać. Zwłaszcza, gdy potrafi się je podać tak ciekawie i przystępnie.


POLECAM: miłośnikom powieści obyczajowych, niebanalnych historii miłosnych, które podejmują kontrowersyjną tematykę, zwłaszcza nastoletnim czytelniczkom.

NIE POLECAM: osobom, które zwracają dużą uwagę na język bohaterów oraz tym, którzy nie przepadają za literaturą bazującą na emocjach czytelnika i poruszającą problematykę nastolatków.



Moja ocena:


8/10,                5-



Za egzemplarz do recenzji dziękuję autorce :-)



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Utwór na dziś:

David Bowie - "As The Worlds Falls Down"


Przepraszam wszystkich za tak długą przerwę w blogowaniu. Wasze blogi, choć raczej niczego nie komentowałam, odwiedzałam w miarę regularnie i już mam utworzoną dłuuuuugą listę książek do nadrobienia ;-) Tęskniliście choć troszeczkę? W następnych recenzjach pojawią się "Wikingowie" (serial) i "Kolor magii" T. Pratchett'a.
David Bowie - As The W






niedziela, 1 września 2013

Wymiar filmu: "Dom 1000 trupów"

Tytuł oryginalny: "House of 1000 Corpses" 
Scenariusz i reżyseria: Rob Zombie 
Gatunek: horror
Muzyka: Rob Zombie, Scott Humphrey
Polska premiera: 2004
Kraj produkcji: USA
Obsada: Sid Haig, Bill Moseley, Karen Black, Sheri Moon Zombie, Walter Phelan, Rainn Wilson
Opis:

"Grupa młodych ludzi podróżuje przez kraj. Gdy pośrodku pustkowia, w trakcie burzy, psuje się ich samochód, są zmuszeni do opuszczenia auta i szukania schronienia. Znajdują je w starym, opuszczonym domu. Tytuł filmu podpowiada, że nie był to najlepszy pomysł."




Klaun śmierci

Rob Zombie to muzyk industrialno-metalowy oraz wielbiciel filmów grozy klasy B. "Dom 1000 trupów" to jego filmowy debiut i jednocześnie hołd złożony tego typom produkcji. Przez wzgląd na to moje oczekiwania co do niego były stosunkowo niskie, myślałam, że trafię po prostu na kolejny kawałek schizowej, niskobudżetowej makabry, porządnie łączącej pomysły i elementy zawarte w inspiracjach reżysera, ciekawej, ale wykonanej prosto i niewiele dającej do myślenia. Szukałam po prostu odpowiedniej, lekkiej, ale wyrazistej w formie rozrywki gwarantującej mi sporą dawkę obrzydzenia i mentalnego szoku chorą, bogatą wyobraźnią jej twórcy. Połączenie wyrazistej w brzmieniu, nieraz psychodelicznej muzyki i obłąkanej kreatywności zawartej w horrorach drugiej kategorii zachęciło mnie do zapoznania się z Zombie ze strony reżyserskiej. Czy "Dom 1000 trupów" spełnił moje oczekiwania? A może artyzm i pomysłowość Roba Zombie sprawdzają się tylko i wyłącznie w muzykowaniu, a mały szum wywołany wokół tej produkcji zagwarantowało po prostu znane nazwisko reżysera?




Fabuła filmu jest prosta, ale obiecująca. Kilkoro studentów wybiera się na przejażdżkę samochodem. Natrafiają na lokal prowadzony przez ekscentrycznego fanatyka horrorów - przebranego za klauna Kapitana Spauldinga. Spragnieni dreszczyku i okrucieństwa płynącego ze strasznych opowieści, odwiedzają prowadzone przez niego muzeum. Tam zapoznają się z historiami o seryjnych mordercach, w tym o dr. Satanie. Zachęceni nastrojem Halloween starają się odszukać drzewo związane z jego śmiercią. Nie zwracają uwagi na panującą wtedy noc i rozszalałą burzę. Wkrótce spotykają atrakcyjną autostopowiczkę, postanawiają podwieźć ją do domu i skorzystać z jej wiedzy na temat tamtego miejsca. Psuje się im samochód, więc zatrzymują się u niej. Z początku nie zwracają najmniejszej uwagi na to, jak dziwnie się zachowuje. Do czasu, gdy poznają jej psychopatyczną rodzinkę i jest zbyt późno, żeby uciec. Odizolowani od reszty świata, w budynku położonym na odludziu, doświadczają nieszczęść i agonii, na które skazali się przez własną głupotę, pragnienie adrenaliny i naiwność. Czy uda im się wyjść z tego żywym? Jakie tajemnice skrywają mieszkańcy tej okolicy?

Miejscem akcji stają się tu okolice Teksasu, pustynne, opuszczone okolice, które mogłyby czasem posłużyć jako tło westernu bądź zaniedbanego, nawiedzonego miasteczka. Rob Zombie złożył hołd starym filmom grozy, zawarł mnóstwo odniesień do slasherów, filmów kategorii B i exploitation. Skorzystał ze znanych filmowych wzorców, poskładał w całość, obłożył w psychodeliczną otoczkę. Posłużył się groteską, naturalizmem. Jego wizje przybrały tu obrót przejaskrawiony. Skupił się na obrzydzeniu i zszokowaniu odbiorcy. Częściowo wykpił stare produkcje, wzniósł ich znaczenie do rangi piedestału. Posłużył się retrospekcją, rozmyciem obrazu. W ten sposób podkreślił obłąkanie psychopatycznych wizji i koszmar, jaki doświadczyli bohaterowie "Domu 1000 trupów". Oglądając jego dzieło często odnosiłam wrażenie, że po prostu śmieje się z niektórych fanatyków moralnego zgorszenia. Wyśmiewa industrializm i popkulturę, bawi się powielając znane konwencje i rozwiązania. Rob Zombie stworzył osobiste trofeum dla makabry. Skupił się na ukazaniu krwawych, szaleńczych, różnorodnych, zdemoralizowanych czarnych charakterów. Scenariusz stanowi tu głównie tło dla chorych obrazów i pozwala na zaprezentowanie widzowi dużej dozy zgorszenia i oddania pokłonu horrorom wszelkiego rodzaju. 




Gra aktorska nie powala, Sheri Moon Zombie (Baby Firefly) jako atrakcyjna, stereotypowa blondynka i psychopatka wypada dobrze, ale nie można powiedzieć, żeby taka rola wymagała dużo talentu. Nadrabia wizualnie. Najbardziej interesującą postać zagrał w moim odczuciu Sid Haig (Kapitan Spaulding), którego mimika i specyficzność zdecydowanie wyróżniały się na tle innych bohaterów. Na uwagę zasługuje również Bill Moseley (Otis B. Driftwood). Mimo wszystko większość obsady wypada tu raczej średnio i pod tym względem nie ma się czym zachwycać. Postacie są barwne, ale wtórne, przewidywalne i proste w swojej mentalności.

Całość jest przewidywalna, obfituje w wiele wątków zbrodni - na tle rytualnym i nie tylko. Miłośnicy horrorów klasy B, gore, obrzydliwych, dosadnych scen powinni być zadowoleni, ale "Dom 1000 trupów" nie można nazwać niczym więcej, niż mało ambitną, ciekawie zmontowaną, gorszącą rozrywką w psychodelicznej otoczce. Dosadność, brutalność, groteska i odwołania do innych filmów podobnego pokroju stanowią trzon tej produkcji i nie można oczekiwać od niej skomplikowanej, psychologicznej historii, czy też drugiego dna. Rekwizyty i niepokojąca, intensywna muzyka Roba Zombie osładzają czas spędzony przed ekranem oraz wprowadzają w chory nastrój Halloween i wizji twórcy. 

"Dom 1000 trupów" stanowi dobre podsumowanie i hołd dla horrorów, zwłaszcza gore i klasy B. Już z założenia miał po prostu w pewien sposób podsumowywać inspiracje Roba Zombie. Nie można nazwać go filmem ambitnym, mimo to jest na swój  prosty, nieograniczony, ekscentryczny sposób, ciekawą pozycją dla wielbicieli grozy. Nie straszy, ale obrzydza i intryguje. Dlatego warto podejść do niego z pewnym dystansem i obejrzeć go choćby po to, by samodzielnie doświadczyć ironicznego poczucia humoru i obskurnej wyobraźni Zombie.




Rob Zombie udowodnił, że poza byciem muzykiem, potrafi też stworzyć kontrowersyjny i ciekawy film. Może nie jest to jeszcze dzieło wysokich lotów, ale utorowało mu dalszą drogę kariery reżyserskiej. "Dom 1000 trupów" zapewnił mi ponad godzinę chorej rozrywki. Pomimo tego, że nie zrobił na mnie ogromnego wrażenia, nie żałuje czasu, który z nim spędziłam.


POLECAM: miłośnikom grozy, makabry, slasherów, filmów o psychopatach, wielbicielom filmów klasy B i gore, szukającym mało wymagającej, ale ciekawej i obrzydliwej, lekko psychodelicznej rozrywki.

NIE POLECAM: wielbicielom wymagających produkcji z drugim dnem, rozwiniętym wątkiem psychologicznym, preferującym mało dosadne, straszne historie, które długo pozostawiają widza w rozmyślaniach i emocjonalnej huśtawce.




Moja ocena:

6/10,     3+



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Utwór na dziś:

Rob Zombie - "Dragula" (industrial metal)










niedziela, 28 lipca 2013

Recenzja: "Chłopaki Anansiego"

Autor:  Neil Gaiman
Tytuł oryginalny: Anansi Boys
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Liczba stron: 344
Cena rynkowa: 29, 90 zł
Wydawnictwo: Mag
Polska premiera: luty 2006
Opis wydawcy:


"Czytelnicy z Ameryki i całego świata po raz pierwszy poznali pana Nancy’ego (Anansiego), pajęczego boga, właśnie w Amerykańskich bogach. Chłopaki Anansiego to historia o jego dwóch synach, Grubym Charliem i Spiderze.
Gdy ojciec Grubego Charliego raz nadał czemuś nazwę, przyczepiała się na dobre. Na przykład kiedy nazwał Grubego Charliego „Grubym Charliem”. Nawet teraz, w dwadzieścia lat później, Gruby Charlie nie może uwolnić się od tego przydomku, krępującego prezentu od ojca – który tymczasem pada martwy podczas występu karaoke i rujnuje Grubemu Charliemu życie.
Pan Nancy pozostawił Grubemu Charliemu w spadku różne rzeczy. A wśród nich wysokiego, przystojnego nieznajomego, który zjawia się pewnego dnia przed drzwiami i twierdzi, że jest jego utraconym bratem. Bratem tak różnym od Grubego Charliego, jak noc różni się od dnia, bratem, który zamierza pokazać Charliemu, jak się wyluzować i zabawić... tak jak kiedyś ojciec. I nagle życie Grubego Charliego staje się aż nazbyt interesujące. Bo widzicie, jego ojciec nie był takim zwykłym ojcem, lecz Anansim, bogiem-oszustem. Anansim, buntowniczym duchem, zmieniającym porządek świata, tworzącym bogactwa z niczego i płatającym figle diabłu. Niektórzy twierdzili, że potrafił oszukać nawet Śmierć.

Sam Gaiman pisze o swojej wykraczającej poza granice gatunków książce: „To zabawna i straszna historia, nie będąca do końca thrillerem, i nie do końca horrorem, nie pasująca też do szufladki opowieści o duchach (choć występuje w niej co najmniej jeden duch) ani komedii romantycznej (mimo że pojawia się w niej kilka romansów, i z pewnością jest komedią, no, prócz tych strasznych kawałków). Jeśli musicie ją jakoś zaklasyfikować, to jako magiczno-komiczno-rodzinno-obyczajowy-horroro-thrillero-romans-z duchami, choć w ten sposób pominiecie elementy detektywistyczne i kawałki o jedzeniu.” (Nie zapominajmy, że pojawia się w niej bardzo interesująca limonka.)

"Chłopaki Anansiego" to szalona przygoda, popis biegłości literackiej i urocza, zwariowana farsa, opowiadająca o tym, skąd pochodzą bogowie – i jak przeżyć we własnej rodzinie."




Tkając sieć intryg

Neil Gaiman jest jednym z najpopularniejszych pisarzy fantasy dzisiejszych czasów. Jego książki i scenariusze zdobyły wiele prestiżowych nagród i uznanie ze strony krytyków. Część jego powieści doczekała się ekranizacji - mowa tu o surrealistycznej, psychodelicznej "Koralinie" - przez niektórych uznawanej za następczynię "Alicji w Krainie Czarów" - oraz o "Gwiezdnym Pyle". Twórczość tego autora miałam w planie już od dłuższego czasu, ale dopiero teraz natknęłam się na jedno z jego dzieł w bibliotece. O "Chłopakach Anansiego" wiele osób wypowiadało się pochlebnie, opis tej pozycji również był bardzo zachęcający. Odkąd pamiętam uwielbiam tematykę mitologii, bóstw, grozy i intryg. Historia o pajęczym bogu, który wszystko komplikuje i lubi płatać innym figle wydawała mi się obiecująca. Byłam ciekawa wizji pająka-inteligenta, miałam nadzieję, że mnie ona nie zawiedzie i zaintryguje oryginalnymi pomysłami Gaimana. Zniechęcała mnie tylko kolorystyka okładki. Czy książka spełniła moje oczekiwania? A może połączenie wielu gatunków literackich okazało się w tym przypadku zwykłym niewypałem?

"Chłopaki Anansiego" to opowieść o Grubym Charlie - z pozoru przeciętnym urzędniku, któremu nie przelewa się najlepiej. Jest cichy, pracowity, unika jakiegokolwiek rozgłosu. Prześladuje go pech, jego ojciec zaś tylko dostarcza mu dodatkowych udręk. Wyśmiewa się z niego, przynosi mu wstyd szlajając się po obskurnych spelunkach, każe uczyć się pocztu amerykańskich prezydentów na pamięć i, co najgorsze - umiera podczas zakrapianej alkoholem zabawy. Jednak największe kłopoty Charlie'go dopiero się zaczynają. Pewnego dnia nasz bohater odbywa dziwną rozmowę ze swoją dawną sąsiadką. Dowiaduje się z niej, że podobno ma brata-bliźniaka i aby go przywołać należy pomówić w tej sprawie z pająkiem. Dzięki swojej narzeczonej, która prosi go o pomoc w usunięciu tego stworzonka z łazienki - lekko podpity pechowiec pyta go o braciszka. A on się zjawia... Wtedy jego życia obraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Odkrywa, że zaprosił do domu pół-boga. I to nie jakiegoś miłego, życzliwego krewnego, lecz przystojnego, manipulującego innymi potwora - Spider'a. Wkrótce Charlie staje się potencjalnym przestępcą i pragnie odprawić towarzysza z powrotem. Dlaczego nagle miewa problemy z prawem? Jaki talent posiada? Czy uda mu się przepędzić intruza? Jeśli chcecie poznać odpowiedzi na te pytania - sięgnijcie po dzieło Gaimana.

"Chłopaki Anansiego" to podróż po ludzkim zmaganiu się z niedoskonałościami, odrzuceniem i niesprawiedliwością. Neil Gaiman stworzył historię, która z pewnością stanie się bliska każdemu, kto czuje się niedowartościowany, ma problemy z rodzicami, nie może sprostać absurdalnym wymaganiom rodziny. Połączył ze sobą wątek obyczajowy, romantyczny, fantastyczny, kryminalny i całość oprawił w surrealistyczną otoczkę, pełną grozy, czarnego humoru, dziwacznych, intrygujących, nieco skomplikowanych rozwiązań. Jego styl jest bardzo charakterystyczny, książka ma miejscami charakter prześmiewczy. Ekscentryczność - to określenie, które zdecydowanie pasuje do tego zdumiewającego dzieła. Oryginalnym i świetnym pomysłem było nawiązanie do mitologii afrykańskiej, bo zdecydowanie nie cieszy się ona wystarczającą popularnością w dzisiejszych czasach. Całość charakteryzuje duża doza absurdu, specyficznego dystansu i niesłychanej wyobraźni. Można odrzucić je w kąt i pogubić się w niektórych jego wątkach, ale można też siedzieć nad nim przez kilka godzin i zachwycać się każdą zadrukowaną stroną.

Główny bohater powieści zyskał przezwisko "gruby" tylko dzięki pomysłowi swojego ojca. Charlie jest wielowymiarowy, jego charakter zmienia się w trakcie czytania "Chłopaków Anansiego". Z początku jego głównymi cechami są nieśmiałość, ofermowatość, a przede wszystkim - pechowość i brak wiary we własne możliwości. Ma obniżone poczucie własnej wartości, ucieka przed publicznymi wystąpieniami, prowadzi spokojny tryb życia i stara się nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Po poznaniu brata zostaje jednak wciągnięty w wir otaczających go z różnych stron ludzi - głównie wielbicieli uroku osobistego Spider'a i osób/stworzeń próbujących go zabić. Powoli staje się pewnym siebie, odważnym mężczyzną. Nagły nawał nieszczęść i absurdalnych sytuacji załamuje go, ale jednocześnie wzmacnia na przyszłość. Przygotowuje go do pełniejszego czerpania z życia i wykorzystywania swoich możliwości. Wzbudza sympatię czytelnika.

Spider jest pod wieloma względami przeciwieństwem Charlie'go, ale wbrew pozorom łączy go z nim więcej, niż sam się spodziewa. Zawsze przyciąga do siebie tłum wielbicieli, potrafi manipulować ludzkimi emocjami, ingerować w czyjąś wolną wolę. I on przechodzi tu przez pewien rodzaj przemiany. Zaczyna pojmować, że nie zawsze powinien kierować się tylko swoimi własnymi zachciankami. Przestaje być kompletnym egoistą i hedonistą.

Neil Gaiman wykazuje się tu niemal mistrzostwem w kreacji bohaterów, zwłaszcza tych drugoplanowych. Na uwagę zasługują zwłaszcza Rosie oraz jej chłodna, poważna matka i grono znajomych ojca bliźniaków - bogowie o niecodziennym wyglądzie i charakterze. Są oni przedstawicielami przeróżnych ludzkich cech i postaw, mają głęboką symbolikę, którą można by analizować godzinami.

Akcja powieści jest zaskakująca, miejscami nieprzewidywalna, absurdalna, intrygująco dziwna i odkrywcza. Problem dla niektórych czytelników może stanowić niezwykły sposób łączenia różnych, dziwnych wątków i zestawianie ich ze światem rzeczywistym. Zachęcam jednak do próby podążenia za wyobraźnią autora, bo z pewnością będzie to ciekawe doświadczenie. Co nie zmienia faktu, że kilka utartych schematów również się w tej opowieści znajdzie. Sam język powieści i trzecioosobowa narracja powinny przypaść wszystkim do gustu.

"Chłopaki Anansiego" to książka, której długo nie zapomnę. Z pewnością sięgnę też po inne dzieła tego autora i mam nadzieję, że będą one tak samo intrygujące i oryginalne. Czytało mi się ją szybko i nie przeszkadzał mi  brak znajomości "Amerykańskich bogów", z którymi również mam zamiar się później zaznajomić.


POLECAM: miłośnikom książek fantasy z odniesieniem do wielu innych gatunków literackich, absurdalnych, surrealistycznych opowieści z morałem i wieloma odniesieniami do życia codziennego.

NIE POLECAM: wielbicielom prostej, mało skomplikowanej literatury, unikającym absurdu i czarnego humoru.




Moja ocena:

8/10,       5-




~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Utwór na dziś:

King Diamond - "The Spider's Lullaby"




INFORMACJA:

Jutro rano wyjeżdżam nad morze, więc przez kilkanaście najbliższych dni nie będę miała dostępu do internetu. Wracam ok. 12 sierpnia i wtedy też możecie się spodziewać nowych postów, wcześniej niestety nie będę obecna w blogosferze. A w kolejce do recenzji czekają m. in. "Pośród złudzeń" i"Dom 1000 trupów" (film). Do zobaczenia!






piątek, 26 lipca 2013

Recenzja: "Slash"

Autor:  Anthony Bozza, Saul Hudson (Slash) 
Tytuł oryginalny: Slash
Tłumaczenie: Bartosz Donarski
Liczba stron: 484
Cena rynkowa: 64, 90 zł
Wydawnictwo: Kagra
Gatunek: autobiografia
Polska premiera: sierpień 2012
Opis:


"Jeden z największych rockowych gitarzystów naszych czasów oddaje w Wasze ręce pamiętnik, który redefiniuje pojęcie "sex, drugs and rock'n'roll".



Po raz pierwszy Slash opowiada tu historię, której od środka nikt z nas dotąd nie znał: jak powołano do życia legendarną grupę Guns N’ Roses, jak tworzyli muzykę, która zdefiniowała nasze czasy, jak udało im się przeżyć szalone, niekończące się trasy, jak ocalili samych siebie i, wreszcie, jak wszystko to legło w gruzach. Slash daje nam możliwość przyjrzenia się życiu słynącego ze skrytości gitarzysty, zabierając nas w niebezpieczną podróż przez historię jednej z najwspanialszych instytucji w dziejach rock’n’rolla, zawsze na krawędzi samozagłady, nawet w chwilach największych triumfów, gdy świat był u ich stóp. Slash jest dokładnie taki jak Slash: zabawny, szczery, pomysłowy, inspirujący, zaskakujący i... jednym słowem – niepohamowany."




W rytmie kłopotów i dobrej zabawy

Trudno dziś o osobę, która nie słyszałaby niczego o Guns N' Roses, zmianach w ich składzie, konfliktach między Slashem a Axl'em Rose. Ciężko byłoby również znaleźć kogoś, kto nie znałby takich utworów, jak "Welcome To The Jungle", "Sweet Child O' Mine", czy "Paradise City". Choć dorobek zespołu nie musi przypadać wszystkim do gustu, nie można zaprzeczyć, że odegrał znaczną rolę w historii rocka, pobijając przy okazji wiele rekordów - w tym dzięki najlepiej sprzedającej się płycie debiutanckiej i jednoczesnej obecności dwóch albumów na szczycie rankingu Billboard 200 (mowa tu o ‘Use Your Illusion I’ i ‘Use Your Illusion II’), zdobył również pokaźne, oddane grono fanów, a jego muzyka często pojawia się w filmach i serialach. Ale G N' R to nie tylko muzyczny fenomen - to grono ambitnych ludzi, którzy wypracowali wspólnie charakterystyczne brzmienie. To osoby po przejściach, które oddając swoje życie muzyce rockowej - poddały się wielu pułapkom, ale i przyjemnościom, jakie czekały na nich za kulisami. Jedną z nich jest właśnie Saul Hudson - znany wszystkim pod pseudonimem Slash - obecnie wciąż jeden z najpopularniejszych gitarzystów na świecie, członek i założyciel Velvet Revolver, współpracujący niegdyś m in. z: Michael'em Jackson'em, Lenny'm Kravitz'em, Iggy'm Pop'em, Lemmy'm Kilmister'em. Po latach milczenia zdecydował się spisać historię swojego życia, w którym nie brakowało używek, ekscesów i znanych osobistości. Po jego autobiografię sięgnęłam nie tylko ze względu na uznanie dla muzyki, jaką tworzy, ale również z powodu chęci odkrycia dokładnych przyczyn konfliktów w G N' R i zainteresowania środowiskiem, w którym się obracał. Obawiałam się trochę subiektywnego spojrzenia autora na przytaczane przez niego wydarzenia i zastanawiałam się, czy nie będzie mi ono przeszkadzało podczas lektury. 

"Slash" prezentuje nam dzieje Slash'a, jego działalność muzyczną, zespoły i projekty, w których brał udział. Znaczna część książki została poświęcona Guns N' Roses i opowiada zarówno o przyczynach i okolicznościach jego powstania, jak i stosunkach towarzyskich pomiędzy muzykami, historii tekstów piosenek, okładek płyt, koncertów i  związkach zespołu z innymi wykonawcami. Nie zabraknie w niej również informacji o dzieciństwie gitarzysty, środowisku, w którym się wychował, jego przygodach miłosnych, pasjach, imprezach, narkotykowych omamach, odwykach, alkoholowych wybrykach oraz wielu innych nietuzinkowych przygód rockmana. Slash uzasadnił większość swoich decyzji dotyczących odejścia z G' N' R' i związaniu swojej kariery z kolejnymi zespołami -  Slash's Snakepit, Slash's Blues Ball, Velvet Revolver. Autobiografia obfituje w ciekawostki dotyczące atmosfery panującej podczas nagrywania kolejnych utworów, teledysków, rozwoju muzyki rockowej, zainteresowania ze strony mediów. Saul Hudson wspomniał też o swojej rodzinie - żonie - Perli Hudson i synach - London'ie i Cash'u. Skąd wziął się pomysł na takie imiona dla dzieci? Z jakimi stworami walczył Slash, gdy wpadał w narkotyczny amok? I kogo zaraził miłością do hodowania... węży? Jeśli chcecie poznać szczegółową historię Slasha, Guns N' Roses, przepełnioną absurdem, przyjemnościami, kłopotami, muzyką i dobrą zabawą - zapoznajcie się z książką. 

Saul Hudson rozpoczyna swoją opowieść od przedstawienia nam krótkiej charakterystyki jego rodziców - Afroamerykanki i Anglika - oraz ich liberalnych metod wychowawczych, artystycznej działalności, guście muzycznym i życiu w ciągłej podróży. Następnie przechodzi do kwestii związanej ze swoim upodobaniem do adrenaliny, zainteresowań, przyjaźni z czasów nastoletnich i pierwszych problemach z prawem. Wtedy też zaczyna się jego przygoda z gitarą i muzykowaniem w zespołach. Slash streszcza nam również proces swojej edukacji, twórczych inspiracji i wkładu w rozwój Guns N' Roses. Analizuje wszystkie dobre i słabe (w jego opinii) strony grupy, przeprowadza czytelników przez jej sukcesy, porażki, konflikty pomiędzy jej członkami - aż do swojej decyzji o odejściu z niej. Opowiada o wydarzeniach zza kulis, koncertach i późniejszych projektach, w których brał udział.

"Slash" to również przeprawa przez wszelkie możliwe uzależnienia, hulanki i awanturniczy tryb życia. Gitarzysta wyznaje nam, że miał problem m. in. z alkoholem i narkotykami, które mieszał na wiele różnych sposobów. W rezultacie miewał omamy, doprowadzające go do m. in... biegania w negliżu.
Jego wyznania i konsekwencje, które pociągnęły za sobą takie wybryki mogą (ale  nie muszą) być ostrzeżeniem dla każdego, kto ma ciągoty do eksperymentowania z używkami.

Zaskoczeniem było dla mnie to, że Slash do swojego życia podchodzi z dość chłodnym dystansem, brakuje mu gwiazdorskiego zadęcia, jego wypowiedzi są szczere i zaznacza w nich swój szacunek do innego punktu widzenia konfliktów w G' N' R' (mowa tu głównie o opinii Axl'a). Umie przyznać się do własnych błędów, raczej unika przesadnego chełpienia się sukcesami, docenia wszystkich muzyków, z którymi współpracował.

Książka obfituje w wiele zdjęć ilustrujących różne etapy muzycznej działalności Slash'a i Guns N' Roses, ale nie zabraknie też tych z jego prywatnych zbiorów i imprez ze znajomymi. Kolorowe znajdują się w kilkunastostronicowej wkładce, czarno-białe odnajdziemy zaś zamieszczone w tekście. Całość podzielono na rozdziały, co jest znacznym ułatwieniem, bo szybko można wrócić do najbardziej interesujących dla nas fragmentów historii.

Autobiografia Slasha to porządne kompendium wiedzy o jego muzycznej działalności, konfliktach i pracy w G N' R, przyczynach odejścia Saul'a z zespołu i skupieniu się na innych projektach muzycznych. Może być dobrą książką zarówno dla jego fana, jak i dla osoby, która nim nie jest, bo autor prosto, szczegółowo i ciekawie przeprowadza odbiorcę przez rozwój swoich dokonań. Opowieść bywa zaskakująca, dużo w niej poczucia humoru, luzu i prostoty. Miło spędziłam z nią czas i z pewnością jeszcze do niej wrócę.   


POLECAM: miłośnikom Slash'a, Guns N' Roses, niebanalnych biografii i każdemu, kto lubi interesujące, lekko napisane opowieści pełne kontrowersji, uzależnień, muzyki, imprez i awantur.

NIE POLECAM:  poszukującym biografii przedstawiającej szczegółowy punkt widzenia zespołu osób z zewnątrz bądź innych muzyków, którzy go tworzyli.





Moja ocena:

9/10,      5+






~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Utwory na dziś:

Guns N' Roses - "November Rain"

Guns N' Roses - "Welcome To The Jungle"

Velvet Revolver - "Slither"