Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja filmu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja filmu. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 stycznia 2015

Wymiar filmu: "Pachnidło: Historia mordercy"

Tytuł oryginalny: Perfume: The Story of a Murderer 
Scenariusz: Andrew Birkin, Bernd Eichinger, Tom Tykwer 
Reżyseria: Tom Tykwer 
Gatunek: dramat/thriller
Muzyka: Reinhold Heil, Johnny Klimek, Tom Tykwer
Polska premiera: 2007
Kraj produkcji: Francja, Hiszpania, Niemcy
Obsada: Ben Whishaw, Dustin Hoffman, Alan Rickman, John Hurt, Rachel Hurd-Wood, Alba Fer, Corinna Harfouch, Carlos Gramaje i inni
Opis:

"W XVIII-wiecznym Paryżu przychodzi na świat nieślubne dziecko handlarki rybami, Jean-Baptiste Grenouille. Wkrótce okazuje się, że chłopiec obdarzony jest genialnym węchem. Gdy dorasta, zostaje uczniem znanego perfumiarza Baldiniego i pod jego szyldem tworzy zapachy, które podbijają serca paryskich dam. To mu jednak nie wystarcza. Grenouille chce skomponować perfumy, którego najcenniejszym i najbardziej wyjątkowym składnikiem jest woń dziewczęcego ciała. Opętany tą myślą zaczyna polować na młode kobiety"


Zapach życia


Uwielbiam tematykę psychozy, izolacji, szaleństwa, skrajności, ekstrawagancji, inności w kulturze. Jednocześnie są to na tyle wyeksploatowane w filmie motywy, że coraz rzadziej mnie poruszają, bo mam wobec nich dosyć wysokie wymagania. Do zapoznania się z adaptacją powieści Patricka Süskinda zachęciła mnie zarówno możliwość przeniesienia się na chwilę w wizję nastrojowego, XVIII-wiecznego Paryża, jak i przychylne opinie ze strony znajomych oraz intrygujący opis, zapowiadający historię opartą na kontraście pomiędzy wrodzoną niezwykłością, a nieszczęściem i pochodzeniem głównego bohatera. Nie ukrywam też, że sam zwiastun "Pachnidła" wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie i sprawił, że moje zaciekawienie tym dziełem sięgnęło zenitu. Ostatecznie zrobiłam dla niego wyjątek i dałam mu szansę jeszcze przed zapoznaniem się z samą książką, co zdarza mi się nad wyraz rzadko. Czy było warto? Jak dzieło Tykwera wypada na tle innych produkcji o podobnej tematyce? Co przyczyniło się do popularności tego obrazu?



Opowieść rozpoczyna się pewnego dnia we Francji. Już w pierwszych godzinach swojego życia Jean Baptiste Grenouille staje się powodem śmierci własnej matki i zaczyna prześladować go samotność. Jest skazany na niezrozumienie, ludzie boją się go od dzieciństwa. Wszystko dlatego, że postrzega rzeczywistość w sposób odmienny od reszty paryżan. Posiada dar, który wkrótce staje się jego przekleństwem. Wyczulony zmysł węchu zaczyna kierować jego postępowaniem, całkowicie go pochłania. Stanowi sens jego istnienia. Zawładnięty wizją wykreowania zapachu doskonałego, bez zdolności do odczuwania normalnych emocji, zatraca się w szaleństwie swoich umiejętności. Nie ma skrupułów. Wkrótce dopuszcza się pierwszego morderstwa, które pociąga za sobą kolejne, coraz sprytniejsze zbrodnie. Wymyka się sprawiedliwości, za nic mając cierpienie, ból i nieszczęście swoich ofiar oraz ich rodzin. Działa jak fatum, praktycznie niewykrywalny przez otoczenie. Ambicja i chęć dopięcia celu skłaniają go do podróży, szpiegostwa, perfumiarskich eksperymentów, ryzykowania utratą własnej wolności i życia. Jaką moc może mieć woń idealna? Do czego posunie się Grenouille, by odnaleźć wszystkie składniki perfum? Gdzie i w jaki sposób zakończy się jego historia? Jeżeli macie ochotę poznać odpowiedzi na te pytania i na chwilę zanurzyć się w historię obłędu "mordercy-nadczłowieka" - obejrzyjcie "Pachnidło". 



"Pachnidło: Historia mordercy" jest filmem o geniuszu, zabójcy, samotności, izolacji, ludzkiej znieczulicy, podejmującym próbę ukazania odbiorcy rzeczywistości z perspektywy wrażeń zapachowych. To dzieło niezwykle synestezyjne i naturalistyczne, epatujące brudem, biedą, ale nieszczędzące też widzowi scen pełnych piękna, bogactwa i przepychu oraz ukazujące kontrast pomiędzy nimi w sposób dość elegancki i subtelny. Zwraca uwagę na przekrój ówczesnych warstw społecznych, różnic w ich funkcjonowaniu oraz mentalności. Wszechobecny zapach jest w nim niemal odczuwalny przez odbiorcę. Dążenie do bycia kochanym, akceptowanym i przystosowanym do życia z innymi ludźmi zostaje tu przeniesione na chęć odnalezienia jego sensu dzięki pogoni za perfekcyjnymi perfumami. Tragizm głównego bohatera jest przejmujący. Sprawia, że pomimo jego obsesji i zbrodniom da się mu współczuć. Woń staje się tu praktycznie symbolem pasji, pożądania, dobroci, miłości, których nie doświadczył i nie potrafi doznać Grenouille. Stanowi dla niego zastępnik wszystkiego, czego nie był w stanie zaznać. To także historia o poświęcaniu się dla idei i łamaniu konwenansów, konsekwencjach wykluczenia ze społeczeństwa, bycia nieprzystosowanym do nawiązywania relacji z innymi ludźmi, braku tolerancji dla inności. Ekranizacja urzeka piękną, XVIII-wieczną scenografią, kostiumami, zdjęciami, klimatem, intrygującą ścieżką dźwiękową. Jest zmysłowa i  bardzo nastrojowa. Obecność narratora nie przeszkadza i dodaje produkcji charakteru.



Jean Baptiste Grenouille to świetnie wykreowana psychologicznie postać. Wzbudza w odbiorcy zarówno współczucie oraz litość, jak i zgorszenie, czy też nienawiść i odrazę. Od samego początku seansu poniekąd badamy przyczynę jego szaleństwa, zbrodni i niezwykłości, co pozwala nam spojrzeć na jego późniejsze działania z szerszej perspektywy. Jego żądza mordu nie wynika z wewnętrznego zła, a z braku jakiegokolwiek przystosowania do życia w społeczeństwie, czucia, sumienia, poczucia zwykłej moralności. Zapach kieruje jego czynami dlatego, że nikt nigdy nie nauczył go panować nad swoimi instynktami, funkcjonować zgodnie z kodeksem moralnym, praktycznie wszyscy ludzie się go bali. Pod pewnymi względami po prostu nie rozwinął w sobie człowieczeństwa, pozostał zwierzęciem, kierowanym przez jedyną towarzyszącą mu od lat przyjemność - piękny zapach i kompletnie się w tym zatracił. Co ciekawe, z czasem widać, że Grenouille podświadomie dąży do bycia podziwianym i akceptowanym, ale kompletnie nie umie tej chęci wyrazić i sam prawdopodobnie nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Widać to zwłaszcza w specyficznej, kontrowersyjnej, trochę patetycznej końcowej scenie filmu. W swojej obsesji jest ambitny, podstępny, zdecydowany, bezwzględny, przez co wymyka się sprawiedliwości i stopniowo pnie się do celu. Ben Whishaw w tej roli wypada bardzo dobrze, choć nie powiedziałabym, że fantastycznie. Miałam wrażenie, że jego twarz przez większość fabuły była odrobinę za mało ekspresyjna.

Postacie drugoplanowe są znacznie mniej rozbudowane charakterologicznie niż Grenouille. Tu najlepiej sprawdził się w moim odczuciu Alan Rickman, odtwórca ojca jednej z ofiar. Jego gra aktorska najbardziej przykuła moją uwagę, choć i Dustin Hoffman w roli perfumiarza Baldiniego, "nauczyciela" mordercy, prezentuje się bardzo dobrze. Bardzo podobają mi się również bohaterowie epizodyczni, zwłaszcza Ci wywodzący się z biedoty oraz ukazanie skrajnych różnic pomiędzy postępowaniem i standardem życia reprezentantów odmiennych stanów społecznych.



Akcja "Pachnidła" opiera się głównie na zbrodniach i sposobach przygotowywania się do nich przez Grenouille'a. Często przypominają one zabawę w kotka i myszkę, jakie prowadzi morderca ze swoimi przyszłymi ofiarami. Toczy się rytmem, który umożliwia odbiorcy jednoczesne wciągnięcie się w historię i znalezienie chwili na dłuższą refleksję nad jej treścią. Bardzo podobały mi się ujęcia, kiedy kamera szybko przenosiła się z jednego źródła zapachu na inny, gdyż doskonale podkreślały w ten sposób intensywność oraz mnogość bodźców, które niemal ze wszystkich stron "atakowały" mordercę. To moim zdaniem jeden z największych plusów całego filmu, zdecydowanie wyróżniający go spośród dzieł podejmujących podobną tematykę. Nie ukrywam też, że i zakończenie opowieści, choć nieco obrazoburcze oraz przejaskrawione, bardzo mi się podobało i nieco zmieniło mój początkowy odbiór jej treści.

"Pachnidło: Historia mordercy" to piękny, tragiczny obraz obsesji, pasji i alienacji. Wszechogarniającą zbrodniarza woń ukazano w tak genialny sposób, że niemal się ją odczuwa. Choć fabuła nieraz staje się nieco schematyczna oraz patetyczna, wciąga i emanuje niezwykłym klimatem. Jej naturalizm może zrazić bardziej wrażliwych odbiorców, podobnie jak i nieco groteskowe zakończenie historii, ale te cechy w ogóle mi nie przeszkadzały. Z całą pewnością powrócę do tego dzieła w niedalekiej przyszłości.


POLECAM: miłośnikom tragicznych, klimatycznych filmów, historii o seryjnych mordercach, chcącym zatracić się w obrazie przypominającym nieco brutalną, melancholijną baśń.

NIE POLECAM:  osobom wrażliwym na filmowy patos, groteskę, przejaskrawienie, naturalizm i treści obrazoburcze.



Moja ocena:

9/10,     5



TRAILER:

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Utwory na dziś:

Lynyrd Skynyrd - That Smell (southern rock) 


Billie Holiday - Strange fruit (blues)

Radiohead - Creep (rock alternatywny)

****************
Witam Was po kolejnej przerwie! :-)

Powracam z recenzją filmu i tłumaczę się ze swojej nieobecności. Jak zapewne większość z Was mogła już zauważyć, często robię sobie takie tymczasowe "urlopy" od recenzowania. Mam swoje priorytety, które nieco utrudniają mi czasami znalezienie chwili i chęci na dodawanie kolejnych postów w bardziej regularnych odstępach czasu, ale nie znaczy to, że Was nie doceniam i za Wami nie tęsknię. Uwielbiam dla Was pisać :-) Tym razem postanowiłam jednak sprawdzić się po drugiej stronie barykady - mianowicie nie krytyka, a twórcy. Nigdy nie widziałam siebie w roli autorki, ale traf chciał, że zaraz po napisaniu matury natknęłam się na ciekawy konkurs literacki, organizowany przez śledzoną przeze mnie stronkę o szeroko pojętej grozie. Zdecydowałam się więc spróbować swoich sił i osiągnęłam w tej materii maleńki sukces, dzięki któremu w sierpniu zadebiutowałam w internecie swoim pierwszym opowiadaniem - humorystyczym, neosurrealistycznym horrorem. To zmotywowało mnie do dalszego pisania. Stąd też od dnia dzisiejszego na blogu funkcjonuje nowa zakładka, w której będę umieszczać linki do mojej twórczości oraz wszystkiego, co będzie z nią związane. Czekam na Wasze ewentualne opinie i uwagi, ale ostrzegam, że lubię makabrę i  są to opowieści dla ludzi o raczej mocniejszych nerwach i żołądkach. Jeśli jednak lubicie literacki czarny humor, groteskę, potworności i brutalność - zachęcam do zapoznania się z moją twórczością :-)  






niedziela, 1 września 2013

Wymiar filmu: "Dom 1000 trupów"

Tytuł oryginalny: "House of 1000 Corpses" 
Scenariusz i reżyseria: Rob Zombie 
Gatunek: horror
Muzyka: Rob Zombie, Scott Humphrey
Polska premiera: 2004
Kraj produkcji: USA
Obsada: Sid Haig, Bill Moseley, Karen Black, Sheri Moon Zombie, Walter Phelan, Rainn Wilson
Opis:

"Grupa młodych ludzi podróżuje przez kraj. Gdy pośrodku pustkowia, w trakcie burzy, psuje się ich samochód, są zmuszeni do opuszczenia auta i szukania schronienia. Znajdują je w starym, opuszczonym domu. Tytuł filmu podpowiada, że nie był to najlepszy pomysł."




Klaun śmierci

Rob Zombie to muzyk industrialno-metalowy oraz wielbiciel filmów grozy klasy B. "Dom 1000 trupów" to jego filmowy debiut i jednocześnie hołd złożony tego typom produkcji. Przez wzgląd na to moje oczekiwania co do niego były stosunkowo niskie, myślałam, że trafię po prostu na kolejny kawałek schizowej, niskobudżetowej makabry, porządnie łączącej pomysły i elementy zawarte w inspiracjach reżysera, ciekawej, ale wykonanej prosto i niewiele dającej do myślenia. Szukałam po prostu odpowiedniej, lekkiej, ale wyrazistej w formie rozrywki gwarantującej mi sporą dawkę obrzydzenia i mentalnego szoku chorą, bogatą wyobraźnią jej twórcy. Połączenie wyrazistej w brzmieniu, nieraz psychodelicznej muzyki i obłąkanej kreatywności zawartej w horrorach drugiej kategorii zachęciło mnie do zapoznania się z Zombie ze strony reżyserskiej. Czy "Dom 1000 trupów" spełnił moje oczekiwania? A może artyzm i pomysłowość Roba Zombie sprawdzają się tylko i wyłącznie w muzykowaniu, a mały szum wywołany wokół tej produkcji zagwarantowało po prostu znane nazwisko reżysera?




Fabuła filmu jest prosta, ale obiecująca. Kilkoro studentów wybiera się na przejażdżkę samochodem. Natrafiają na lokal prowadzony przez ekscentrycznego fanatyka horrorów - przebranego za klauna Kapitana Spauldinga. Spragnieni dreszczyku i okrucieństwa płynącego ze strasznych opowieści, odwiedzają prowadzone przez niego muzeum. Tam zapoznają się z historiami o seryjnych mordercach, w tym o dr. Satanie. Zachęceni nastrojem Halloween starają się odszukać drzewo związane z jego śmiercią. Nie zwracają uwagi na panującą wtedy noc i rozszalałą burzę. Wkrótce spotykają atrakcyjną autostopowiczkę, postanawiają podwieźć ją do domu i skorzystać z jej wiedzy na temat tamtego miejsca. Psuje się im samochód, więc zatrzymują się u niej. Z początku nie zwracają najmniejszej uwagi na to, jak dziwnie się zachowuje. Do czasu, gdy poznają jej psychopatyczną rodzinkę i jest zbyt późno, żeby uciec. Odizolowani od reszty świata, w budynku położonym na odludziu, doświadczają nieszczęść i agonii, na które skazali się przez własną głupotę, pragnienie adrenaliny i naiwność. Czy uda im się wyjść z tego żywym? Jakie tajemnice skrywają mieszkańcy tej okolicy?

Miejscem akcji stają się tu okolice Teksasu, pustynne, opuszczone okolice, które mogłyby czasem posłużyć jako tło westernu bądź zaniedbanego, nawiedzonego miasteczka. Rob Zombie złożył hołd starym filmom grozy, zawarł mnóstwo odniesień do slasherów, filmów kategorii B i exploitation. Skorzystał ze znanych filmowych wzorców, poskładał w całość, obłożył w psychodeliczną otoczkę. Posłużył się groteską, naturalizmem. Jego wizje przybrały tu obrót przejaskrawiony. Skupił się na obrzydzeniu i zszokowaniu odbiorcy. Częściowo wykpił stare produkcje, wzniósł ich znaczenie do rangi piedestału. Posłużył się retrospekcją, rozmyciem obrazu. W ten sposób podkreślił obłąkanie psychopatycznych wizji i koszmar, jaki doświadczyli bohaterowie "Domu 1000 trupów". Oglądając jego dzieło często odnosiłam wrażenie, że po prostu śmieje się z niektórych fanatyków moralnego zgorszenia. Wyśmiewa industrializm i popkulturę, bawi się powielając znane konwencje i rozwiązania. Rob Zombie stworzył osobiste trofeum dla makabry. Skupił się na ukazaniu krwawych, szaleńczych, różnorodnych, zdemoralizowanych czarnych charakterów. Scenariusz stanowi tu głównie tło dla chorych obrazów i pozwala na zaprezentowanie widzowi dużej dozy zgorszenia i oddania pokłonu horrorom wszelkiego rodzaju. 




Gra aktorska nie powala, Sheri Moon Zombie (Baby Firefly) jako atrakcyjna, stereotypowa blondynka i psychopatka wypada dobrze, ale nie można powiedzieć, żeby taka rola wymagała dużo talentu. Nadrabia wizualnie. Najbardziej interesującą postać zagrał w moim odczuciu Sid Haig (Kapitan Spaulding), którego mimika i specyficzność zdecydowanie wyróżniały się na tle innych bohaterów. Na uwagę zasługuje również Bill Moseley (Otis B. Driftwood). Mimo wszystko większość obsady wypada tu raczej średnio i pod tym względem nie ma się czym zachwycać. Postacie są barwne, ale wtórne, przewidywalne i proste w swojej mentalności.

Całość jest przewidywalna, obfituje w wiele wątków zbrodni - na tle rytualnym i nie tylko. Miłośnicy horrorów klasy B, gore, obrzydliwych, dosadnych scen powinni być zadowoleni, ale "Dom 1000 trupów" nie można nazwać niczym więcej, niż mało ambitną, ciekawie zmontowaną, gorszącą rozrywką w psychodelicznej otoczce. Dosadność, brutalność, groteska i odwołania do innych filmów podobnego pokroju stanowią trzon tej produkcji i nie można oczekiwać od niej skomplikowanej, psychologicznej historii, czy też drugiego dna. Rekwizyty i niepokojąca, intensywna muzyka Roba Zombie osładzają czas spędzony przed ekranem oraz wprowadzają w chory nastrój Halloween i wizji twórcy. 

"Dom 1000 trupów" stanowi dobre podsumowanie i hołd dla horrorów, zwłaszcza gore i klasy B. Już z założenia miał po prostu w pewien sposób podsumowywać inspiracje Roba Zombie. Nie można nazwać go filmem ambitnym, mimo to jest na swój  prosty, nieograniczony, ekscentryczny sposób, ciekawą pozycją dla wielbicieli grozy. Nie straszy, ale obrzydza i intryguje. Dlatego warto podejść do niego z pewnym dystansem i obejrzeć go choćby po to, by samodzielnie doświadczyć ironicznego poczucia humoru i obskurnej wyobraźni Zombie.




Rob Zombie udowodnił, że poza byciem muzykiem, potrafi też stworzyć kontrowersyjny i ciekawy film. Może nie jest to jeszcze dzieło wysokich lotów, ale utorowało mu dalszą drogę kariery reżyserskiej. "Dom 1000 trupów" zapewnił mi ponad godzinę chorej rozrywki. Pomimo tego, że nie zrobił na mnie ogromnego wrażenia, nie żałuje czasu, który z nim spędziłam.


POLECAM: miłośnikom grozy, makabry, slasherów, filmów o psychopatach, wielbicielom filmów klasy B i gore, szukającym mało wymagającej, ale ciekawej i obrzydliwej, lekko psychodelicznej rozrywki.

NIE POLECAM: wielbicielom wymagających produkcji z drugim dnem, rozwiniętym wątkiem psychologicznym, preferującym mało dosadne, straszne historie, które długo pozostawiają widza w rozmyślaniach i emocjonalnej huśtawce.




Moja ocena:

6/10,     3+



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Utwór na dziś:

Rob Zombie - "Dragula" (industrial metal)